
Od 1946 r. żona Stanisława Aftarczuka, mama czwórki dzieci, babcia siedmiorga wnuków, prababcia ośmiorga prawnuków.
– W chwili wybuchu wojny miałam 12 lat, mieszkałam w Siedlcach. W czasie wojny przez półtora roku pracowałam w fabryce papierosów – Niemcy urządzili tam sortownię – zwozili wszystkie zrabowane łupy: ubrania, biżuterię, wtedy pierwszy raz miałam w ręku zegarek. Później sortownię zlikwidowano i zostałam przeniesiona do pracy w kuchni
w niemieckim klubie oficerskim. Przełożoną była Niemka, która wyraźnie mnie nie lubiła – doniosła, że jestem leniwa i za karę miałam zostać zesłana do Niemiec, ale najpierw trafiłam do obozu przejściowego w Warszawie. Stamtąd udało mi się uciec – podszyłam się pod Rosjankę, która dzień wcześniej zmarła na tyfus plamisty. Z mamą wróciłam do Siedlec i tej samej nocy zachorowałam natyfus. To był 1944 rok. Kiedy wyszłam ze szpitala, od razu do drzwi zapukali Niemcy i tym razem trafiłam bezpośrednio do karnego obozu pracy w Niemczech. Pracowałam w ogrodnictwie, warunki były straszne. W końcu wyzwolili nas Rosjanie, wróciłam do Siedlec, a stamtąd, razem z koleżanką i przybraną ciotką, wyjechałam za pracą do Koszalina.
Przyjechałam tu w lipcu 1945 roku. Pamiętam maleńką stacyjkę, naprzeciw której stał piękny budynek i rosły wspaniałe drzewa – dziś już ich nie ma. Dostałam mieszkanie przy ulicy Bieruta i pracę – najpierw byłam kelnerką w stołówce wojewódzkiej, a później w Cafe Bar przy ulicy Armii Czerwonej – lokalu tylko dla oficerów.
Na początku 1946 roku wracałam przez park z pracy, w pewnej chwili zaczepił mnie wysoki, przystojny żołnierz. Polak! Pytał mnie o jakąś ulicę, ponieważ szłam w tamtym kierunku, poszliśmy razem. Rozmawialiśmy, żartowaliśmy, a mnie się tak bardzo mundurowi podobali! Odprowadził mnie do domu, zapytał, czy może ponownie odwiedzić i tak... w październiku wzięliśmy ślub. (śmiech)
Ale cóż to był za ślub! Stasiu był żołnierzem – prezentem ślubnym od jego generała był samochód z kierowcą, którym jechaliśmy do kościoła. Nie byle jaki samochód, tylko amerykański horsch, kabriolet! Suknię ślubną mamusia pożyczyła od znajomej z Siedlec i mi przywiozła, podobnie jak wspaniały długi welon. Wesele zorganizowaliśmy u mnie w domu – nagotowaliśmy mnóstwo bigosu, bielusieńkie prześcieradła, które dostaliśmy w ślubnym prezencie, udawały obrusy, a do tańca przygrywała muzyka z patefonu z tubą. Bawiliśmy się do białego rana, ale weselisko tak naprawdę trwało z tydzień, bo ciągle nas odwiedzali koledzy Stasia, a to były bardzo wesołe chłopaki. Było naprawdę wesoło i pięknie. I tak już od 68 lat jesteśmy razem ze Stasiem, wychowaliśmy dzieci, przeżyliśmy życie i jesteśmy szczęśliwi. Wiele przeszliśmy, ale nigdy nie było między nami kłótni i cichych dni.
Ale wracając do tematu: w ogóle życie w tamtych latach, tuż po wojnie, było wesołe i piękne, mimo biedy. Ludzie cieszyli się, że żyją, że przetrwali wojnę i mimo że Ruskich się bali, wszyscy byli bardzo przyjaźni. Pamiętam, że w parku, tam gdzie dziś jest amfiteatr, stał zbity z desek podest i organizowano zabawy taneczne, podobna scena była na Rokosowie, gdzie dziś jest Zacisze. My młodzi, chcieliśmy się wówczas bawić, tańczyć, cieszyć, zapomnieć o przeżytym koszmarze.
Bieda była okrutna, w sklepiku przy ulicy Zwycięstwa, tam, gdzie dziś jest Moda Polska, kupowało się cukier i mąkę na szklanki. Wag nie było, a na więcej i tak nikogo nie było stać. Bywało, że przez trzy dni jedliśmy tę samą zupę, ale byliśmy szczęśliwi. Pierwsza córka urodziła się w 1947 r.
Pamiętam, że jak zdobyliśmy jakiegoś cukierka czy czekoladkę, wszystko nosiliśmy małej, sobie żałując, bo przecież dziecko musi mieć. Dziś za to wszystko można kupić, a zdrowie jeść nie pozwala. Ech, życie... (śmiech)
Koszalin to moje miasto, jestem z niego bardzo dumna, tym bardziej, że odgruzowywałam je własnymi rękami. Uważam, że jest piękny, świetnie się rozwinął, choć jest coraz więcej miejsc, których w ogóle nie znam.